Rodzinne wejście na Turbacz trasą narciarstwa biegowego Śladami Olimpijczyków

by Marcin Kalas
Rodzinne zdjęcie ze schroniska na Turbaczu. Widok na zimowe Tatry

Prolog

Nasza przygoda z nartami biegowymi oraz trasą Śladami Olimpijczyków prowadzącej z Obidowej do schroniska górskiego na Turbaczu zaczęła się rok wcześniej, czyli w grudniu 2020 roku. Gdy ze względów sanitarnych stoki zostały zamknięte dla narciarzy (zaraz po naszym pierwszym tego roku grudniowym „narciarskim” weekendzie), zaczęliśmy szukać alternatywy. O biegówkach słyszeliśmy już wcześniej, jednak ciekawość nigdy nie była wystarczająco silna. Potrzebowaliśmy impulsu, który pozwoliłby nam odkryć nieznany nam dotąd świat nart biegowych. W grudniu 2020 śniegu było mało (było wyjątkowo ciepło i sucho) ale szybko odkryliśmy Centrum Narciarstwa Biegowego (CNB) w Klikuszowej i sztucznie naśnieżoną pętlę, na której już wtedy można było biegać. Było to jedyne miejsce, gdzie był śnieg, i nie zostało ono zamknięte dla spragnionych zimy narciarzy. To był właśnie impuls na który czekaliśmy! Ostatniego dnia roku kupiłem (w znanym wszystkim krakowskim biegaczom sklepie na Starym Kleparzu) podstawowy zestaw do klasycznego narciarstwa biegowego. Pan Kuba ze sklepu doradził mi narty Fischer z serii Apollo Crown – co okazało się dobrym wyborem dla początkującego. Apollo to narta z łuską, krótsza od innych modeli. Dawała dobrą stabilność i ułatwiła pierwsze zjazdy z Turbacza.

Na biegówki pierwszy raz przyjechałem do CNB w Klikuszowej 1 stycznia 2021 roku. Nowego roku nie mogłem rozpocząć lepiej – od razu wiedziałem, że otwiera się przed nami wspaniały świat narciarstwa biegowego. Po siłowym przebiegnięciu 21 kilometrów (braki techniki trzeba było czymś nadrobić), wracałem do domu z planem powrotu już kolejnego dnia – za to w większym gronie. Rano pojechaliśmy kupić sprzęt narciarski dla Niny i prost ze sklepu ruszyliśmy do Klikuszowej. Umówiliśmy się z instruktorem na lekcję. Asia spoglądała na nas i innych biegaczy z zazdrością – było to półtora miesiąca przed narodzinami Adasia, więc jej aktywność ograniczyła się do spacerowania, robienia zdjęć….i zachęcania innych do szybszego biegania.

Mimo solidnego obycia z narciarstwem w stylu alpejskim, Nina rozpoczęła przygodę z biegówkami od zajęć na „stadionie” z instruktorką. Ja na początku nie zdecydowałem się na lekcje – w efekcie czego przez długi czas doskonaliłem bieganie stylem „na misia” (ale o tym jeszcze później). W porównaniu do nart zjazdowych narty biegowe w pierwszej chwili sprawiają odrobinę więcej trudności. Buty nie trzymają tak sztywno stopy, a dużo węższa narta nie daje tak dobrej stabilizacji. Dodatkowo konstrukcja współczesnych nart zjazdowych rozleniwia i bardzo ułatwia sam zjazd. Taliowanie zjazdówek sprawia, że narta sama inicjuje i kończy skręt i można na nich zjechać tak, jakby siedziało się na krześle (co zresztą widać na stokach gdzie połowa narciarzy zjeżdża tak jakby siedziało na… krześle). Do niespiesznego zjazdu ze średniego stoku właściwie nie trzeba wykorzystywać mięśni brzucha czy pracować nad utrzymaniem równowagi. Narty zjazdowe same jadą, skręcają. Same właściwie tylko nie hamują.

Narty biegowe dają zupełnie inne odczucia. Pierwszą lekcją jest lekcja równowagi. Większość osób za pierwszym razem przewraca się, tracąc równowagę po zbytnim przesunięciu środka ciężkości do tyłu. Nartę trzeba wyczuć i jak najszybciej uruchomić mięśnie brzucha i pośladki. Dopiero to pozwoli ułożyć się w poprawnej pozycji i efektywnie wykorzystywać odbicie z łuski lub foki. U dzieci natomiast najważniejsza jest dobra zabawa – pozostałe elementy przychodzą z czasem. Nina spędziła dużo czasu zjeżdżając z górki, jeżdżąc slalom między słupkami… czy też zwiedzając okolice CNB (gdy tylko śnieg był także poza trasą). Najważniejsze było wyczucie nart i pewne zjeżdżanie zarówno w torach jak i poza nimi.

Pierwszy raz na Turbacz wbiegłem sam 23 stycznia 202. Do tego czasu biegałem przez 3 weekendy w CNB w Klikuszowej, czyli miałem już w nogach około 60 kilometrów na nartach biegowych. Pierwszy raz w schronisku byłem po 1 godzinie i 36 minutach… dłuuugo. W kolejne weekendy wydłużałem dystans, robiąc dwa podbiegi w trakcie jednego wyjazdu albo biegnąć najpierw Doliną Lepietnicy, a potem Doliną Obidowca. Przez cały sezon udało mi się jeszcze trochę urwać czasu – wynik poniżej godziny jest jednak poza zasięgiem (technicznym ale także wydolnościowym).

Mając już dobrą orientację na trasie oraz znając czas potrzebny na pokonanie całego dystansu, zdecydowałem się wybrać na Turbacz z Niną (która wtedy miała prawie 6 lat). Pierwszy raz na Turbacz wbiegliśmy 27 marca 2021 roku – po 3 miesiącach weekendowego biegania na nartach. Luty był troszkę spokojniejszy ze względu na długo już wyczekiwane urodziny Adasia. W tym czasie udało nam się trochę poszurać w samym centrum Krakowa – na Błoniach. Natomiast w marcu dni były już na tyle długie, że spokojnie mogliśmy sobie pozwolić na całodzienną wspólną wycieczkę. Pierwszy raz biegliśmy Doliną Lepietnicy. Sezon trwał jednak na tyle długo, że jeszcze trzy raz wbiegliśmy na Turbacz przez Dolinę Obidowa w której śnieg był jeszcze do połowy kwietnia.

Z bagażem niesamowitych zimowych wspomnień kończyliśmy narciarski sezon 2020/2021. Jednocześnie myśleliśmy już o kolejnej zimie i wspólnych wyjazdach na narty – już w pełnym gronie.

Rodzinny sprzęt narciarski

Przygotowania do kolejnego sezonu narciarskiego rozpoczęliśmy już w listopadzie. Na początek musieliśmy pomyśleć o sprzęcie. Był nam potrzebny wielofunkcyjny wózek dla Adasia, który umożliwiłby montaż nart (pozwalając na łatwą zmianę kół na narty – w przypadku gdy do śniegu trzeba kawałek przejść, np. z parkingu). Asia potrzebowała całego kompletu narciarskiego (narty, kije, buty, ubrania). Nina musiała zmienić buty na większe a narty na dłuższe (zeszłoroczny kombinezon Reimy dalej pasował). Natomiast moje narty po intensywnym sezonie rozwarstwiły się pod wiązaniami i nadawały się właściwie tylko na „warunki dla koneserów”. Buty musiałem natomiast wymienić ze względów higienicznych (długie godziny aktywnego wysiłku i wilgoć zrobiły swoje).

Listopad i początek grudnia minął nam więc na głównie zakupowych przygotowaniach do sezonu. Na szczęście sprzęt do narciarstwa biegowego jest dużo przystępniejszy cenowo niż do narciarstwa zjazdowego (nie mówiąc już o ski-turach). Nie uwzględniając promocji i rabatów – to mniej więcej 40% ceny sprzętu do nart zjazdowych. Gdy sprzęt musimy kupić dla całej rodziny – co w przypadku intensywnego sezonu ma sens – widać ogromną zaletę narciarstwa biegowego.

Największy dylemat mieliśmy przy wyborze wielofunkcyjnego wózka dla Adasia, który właśnie kończył 9 miesiąc. Szukaliśmy zestawu, który będzie nam służył w wielu dyscyplinach: bieganiu, spacerach, rolkach, rowerze i nartach. Wózek miał być ergonomiczny zarówno dla dziecka jak i dla nas. Zwracałem uwagę na:

  • siedzisko z solidnym podparciem głowy (zapobiegające opadaniu głowy dziecka i kiwaniu na boki),
  • 5-punktowe pasy (na wypadek wywrotki wózka),
  • możliwość odchylania siedziska (gdy maluch zaśnie),
  • łatwe odpinanie osłon z przodu, osłon bocznych,
  • kompletny zestaw narciarski – bez konieczności oddzielnego kupowania nart czy też wiązań lub innego kombinowania,
  • łatwe składanie do kompaktowych rozmiarów; szybkie przepinanie pomiędzy konfiguracjami (zestaw narciarski -> kółka, jogger -> zapięcie do roweru).

Po szybkiej analizie dostępnych na rynku wielofunkcyjnych wózków, nasz wybór padł na Thule Chariot Sport (w summie to nie zastanawialiśmy się długo). Sprawdzaliśmy jeszcze opcje Croozera ale okazało się, że zestaw narciarski nie jest kompletny (narty i wiązania trzeba kupić oddzielnie). Model chariot sport wybraliśmy głównie ze względu na rolki – hamulec bardzo pomaga gdy jeździ się na rolkach w mieście z dwójką dzieci (my na przykład uwielbiamy jeździć na rolkach przez Błonia do centrum Krakowa – okrążając przy okazji Planty). Wariant sport ma sens jedynie w przypadku wykorzystania do przynajmniej 4 różnych dyscyplin i gdy z wózka korzystamy przynajmniej dwa razy w tygodniu. W innych sytuacjach zakup nie ma ekonomicznego uzasadnienia i warto kupić coś innego, tańszego.


Królowa i prezes Turbacza

Na pierwszą wspólną wycieczkę na Turbacz zdecydowaliśmy się w drugi dzień świąt 2022 roku – po solidnym rozjeżdżeniu w CNB w Klikuszowej. Okazało się, że jazda z wózkiem jest dość komfortowa i szybko można przyzwyczaić się do dodatkowego obciążenia (jak będzie się zjeżdżać jeszcze nie wiedziałem). Asia także czuła się już dość pewnie na nartach. Pierwszy raz chcieliśmy wybrać się z większą grupą. Dołączyliśmy do ekipy Turbacz XC, która w drugi dzień świąt także biegła na Turbacz.

Z Obidowej wystartowaliśmy po godzinie 10. Na parkingu, w mocno zacienionym miejscu termometr pokazywał temperaturę -11 stopni. Zimno. Ninę ubieramy w standardowy zestaw czyli bieliznę termiczną z merynosa oraz zimowy kombinezon Reimy. Adama przewijamy w samochodzie na przednim fotelu i ubieramy w ciepłą bieliznę oraz kombinezon; w wózku mamy jeszcze zimowy śpiwór (na takie okazje sprawdza się śpiwór Thule – bardzo dobrze układa się w siedzisku wózka). Zakładamy narty i jak najszybciej chcemy przejechać przez Dolinę Lepietnicy – za 4 kilometry na stokówce czeka na nas „ciepłe”, grudniowe słońce. W samej dolinie krajobrazy są wręcz bajkowe. Drzewa z śnieżnymi koronami oraz strumyki pokryte grubą warstwą śniegu tworzą niepowtarzalną zimową kombinację. Do tego delikatny szum wody… przerywany tylko szuraniem nart w torach. Turystów nie ma dużo i mamy wrażenie jak byśmy w górach byli praktycznie sami (na szczęście rano nie ma jeszcze koni, kuligów i spacerowiczów szukających „wydeptanego” śniegu w torach narciarskich). Jednak mimo wszystko od tego dnia Dolinę Lepietnicy zaczynamy nazywać „doliną smutków”. Brakuje tam po prostu słońca i jest strasznie zimno. Ta nazwa będzie już nam towarzyszyła na wszystkich wyjazdach na trasę Śladami Olimpijczyków. Po 4 kilometrach docieramy do wiaty – tam robimy pierwszy odpoczynek i delektujemy się ciepłą herbatą i kawą. Zabraliśmy ze sobą aparat…jednak mróz nie był łaskawy dla baterii. Aparat rozładował się i pozostaje nam tylko robienie zdjęć telefonem.

Od 4 kilometra trasa robi się bardziej stroma i zaczynają się dłuższe odcinki wymagające poruszania się jodełką. Zastanawiałem się jak to będzie z wózkiem na dłuższych podbiegach… no i szybko okazało się, że jest dość ciężko. Miejsca w których wcześniej jechałem spokojnie krokiem naprzemiennym teraz wymagają jodełki. Mocno spadło także tempo i poruszałem się praktycznie z szybkością niedzielnego spacerowicza. Na niektórych odcinkach musimy jeszcze pomagać Ninie (na taką okazję mamy specjalne szelki – patent z poprzedniego sezonu). O ile na płaskich fragmentach mogłem ciągnąć wózek i jednocześnie wspomagać Ninę, na stokówce było jednak zdecydowanie za ciężko. Asia jechała pomagając Ninie a ja ciągnąłem wózek. Okazało się, że bardzo przeszkadzał mi plecak. Zapięcie wózka w pasie powoduje, że większy plecak po prostu nie mieści się na plecach i powoduje duży dyskomfort. Ufff – wejście do końca stokówki wymaga dużo więcej energii niż się spodziewałem.

Dotarcie do Nalewajek zajmuje nam ponad dwie godziny. Niestety w grudniu dni są jeszcze krótkie i właściwie jestem pewien, że w tym tempie nie damy rady dojść do schroniska. Nasz pierwotny plan zakładał, że jeżeli nie dotrzemy do Nalewajek przed 12 to z tego punktu będziemy wracać na parking – a wejście do schroniska na Turbaczu zostawimy sobie na kolejny raz. Doganiamy jednak w końcu ekipę Turbacz XC i to dodaje nam nowej energii. W towarzystwie Nina szybko odzyskuje siły. W grupie decydujemy się kontynuować wycieczkę do schroniska. Przed nami najtrudniejsze cześć trasy czyli stromy podbieg na Solisko i Rozdziele. Z wózkiem podbiegi te wymagają naprawdę sporo energii oraz kontroli nad nartami.

Do schroniska jest już coraz bliżej i myśl o czekających na nas naleśnikach z borówkami dodaje nam dodatkowych sił. Ostatecznie po 3 godzina i 40 minutach jesteśmy w schronisku. W środku duży tłum. Turbacz przyciąga nie tylko narciarzy biegowych – jest bardzo dużo grupa osób na skiturach oraz pieszo. Na szczęście mamy stolik przy którym możemy się delektować naleśnikami oraz świątecznym ciastem. Postój jest krótki i po 40 minutach musimy wracać. Słońce jest już bardzo nisko i wiemy, że za godzinę będzie ciemno. Ze schroniska ruszamy po godzinie trzeciej – do zmroku nie zostało nam już dużo czasu. Na szczęście droga powrotna jest głównie w dół. Jeszcze tylko zdjęcia przed schroniskiem i możemy wracać.

Wejście z wózkiem było wymagające kondycyjnie jednak niezbyt trudne technicznie. Teraz mam okazję sprawdzić jak z dodatkowymi kilogramami popychającymi z tyłu będzie się zjeżdżało. Szybko licząc: sama przyczepka z zestawem narciarskim to to około 20 kilogramów. Do tego nasz dzidziuś 12 kilogramów i jakieś 10 kilogramów bagażu (bidony, przekąski, dodatkowa odzież na zmianę dla nas wszystkich, czapki, rękawiczki, aparat, etc.). W zaokrągleniu wyjdzie w okolicach 45-50 kilogramów. Na początku uczucie jest dość dziwne ponieważ wózek popycha na wysokości bioder co powoduje nienaturalne przesunięcie środka ciężkości do przodu. Pierwszy odcinek (od schroniska do Rozdzieli) ma delikatne nachylenie więc spokojnie można wyczuć pozycje pozycję i przyzwyczaić się do dodatkowych kilogramów popychających nasze plecy. Na pierwszy mocniejszy zjazd – Rozdziele – odpinam narty. Na nogach jest bezpiecznie jednak ze względu na boczne nachylenie trasy wózek zjeżdża na bok i próbuje wyprzedzać. Trzeba jednocześnie uważać na innych zjeżdżających oraz osoby podchodzące. Niestety zjeżdżanie wózka na bok powoduje, że zajmuje się sporo miejsca. Lepiej nie natknąć się wtedy na narciarza ze słabą kontrolą prędkości i kierunku… praktycznie nie ma miejsca do ucieczki z trasy. Odpięcie nart jest konieczne tylko na pierwszym stromym fragmencie. Potem można spokojnie zapinać nary i zjechać dalszą część (za rozwidleniem szlaku czerwonego). Generalnie siły hamowania nie brakuje ale trzeba mocno krawędziować i dociskać narty. Mi pomagały metalowe krawędzie nart, które dobrze wbijały się w ubity śnieg. Niestety ze względu na sztywne mocowanie, ewentualna wywrotka najprawdopodobniej będzie skutkowała pogięciem metalowych rurek stelaża. Najlepszą zasadą jest wcześniejsze wypięcie nart gdy nie jesteśmy pewni bezpiecznego zjazdu. Gdy nabierzemy już prędkości będzie trudniej gdyż asekuracyjna wywrotka nie uratuje sytuacji: pogniemy stelaż lub(i) przewrócimy wózek z dzieckiem. Następnym odcinkiem na który się wypinałem narty było Solisko. Jest to ostatni trudny technicznie fragment. Za to zjazd stokówką to już sama przyjemność.

Na stokówce robiło się ciemno. Gdy zjechaliśmy do doliny smutków czekały nas 4 kilometry w świetle gwiazd i księżyca. Tory nie były rozjeżdżone i jechało nam się fantastycznym tempem. Cały zjazd to niesamowite wrażenia. Od schroniska minęła godzina i 40 minut. Na każdą kolejną wycieczkę zabieraliśmy już czołówki:).

Po zakończonej wycieczce pozwoliliśmy sobie na małe podsumowanie dnia w towarzystwie ekipy Turbacz XC. Wspomnienia wycieczki dają początek narciarskim ksywkom naszych dzieci. Nina przez cały dzień miała na głowie opaskę w kształcie korony… zostaje więc królową Turbacza. Nasz Adaś dostaje ksywę prezes (przez analogie do filmu rysunkowego). Nowe przezwiska dobrze się przyjmują i towarzyszą nam przez wszystkie kolejne narciarskie wyjazdy.

Epilog

Narciarska wycieczka sprawiła nam ogromną frajdę i do schroniska na Turbaczu wybieramy się w sezonie 2021/2022 6 razy. Kolejne wyjazdy to zdecydowanie dłuższe i cieplejsze dni. Jednocześnie nabieramy doświadczenia – zarówno w sprawnym pokonywaniu trasy a także pakowaniu na wycieczkę. Znacząco ograniczyliśmy zabierane rzeczy. Zrezygnowaliśmy z plecaka i wszystko musiało się zmieścić do niewielkiej torby w wózku. Okazało się, że jest to pojemność w zupełności wystarczająca. Z mojej perspektywy najważniejsze był komplet rzeczy na przebranie: czapka, rękawiczki oraz bluzy. Zawsze zabieraliśmy ze sobą latarki – właściwie wszystkie nasze wycieczki kończyły się po zmroku i z mocną czołówką mogliśmy spokojnie zrobić ostatnie kilometry.

You may also like

Leave a Comment