Pomysł wystartowania w maratonie berlińskim pojawił się pod koniec 2018 roku. To mój pierwszy maraton z listy Abbott World Marathon Majors. Berlin wybrałem z dwóch powodów. Po pierwsze start nie wiąże się z większymi wydatkami (tak mi się przynajmniej na początku wydaje) i nie wymaga dni wolnych od pracy. Do Berlina można pojechać w sobotę rano, wystartować w niedzielę a w poniedziałek rano być w biurze. Drugi powód to bardzo lubiana przez biegaczy trasa. Finish w Bramie Brandenburskiej jest dużą zachętą a wielu osób opisuje go jako niezapomniane przeżycie.



Na sam maraton nie da się po prostu zapisać. Chętnych jest sporo i numer startowy trzeba wylosować. Samo losowanie odbywa się pod koniec listopada (rok wcześniej) a o wynikach i przyznaniu numeru startowego biegacze zostają poinformowani mailowo (o tym, że zostałem wylosowany dowiedziałem się z wyciągu bankowego – moja karta kredytowa została obciążona opłatą startową). Opłata startowa w 2019 roku wynosiła 125 Euro. Dodatkowo trzeba było zapłacić 6 Euro za wynajęcie chipa oraz extra za pamiątkowe koszulki sportowe dla chętnych. Koszulki z logo maratonu berlińskiego są zrobione z przyjemnego i przewiewnego materiału climacool, jednak duży nadruk powoduje dyskomfort w trakcie ćwiczeń. Nie polecam więc ich zamawiać chyba, że tylko w celach pamiątkowych. Gdy zsumuje się opłatę startową z kosztami biletu lotniczego, hotelu i wyjazdowymi drobiazgami to impreza robi się dość droga (w porównaniu do startu w maratonach krajowych).
Osobiście polecam starty w zawodach organizowanych za granicą, jedynie w sytuacji gdy możemy je połączyć z rodzinnym wyjazdem (dla tych co mają już dzieci). Wyjazd na przedłużony weekend (gdy wylecimy na przykład w środę wieczorem po pracy), wspólne zwiedzanie miasta i tylko kawałek niedzieli „zakłócony” startem w zawodach będzie w pełni uzasadniał poniesione wydatki. No chyba, że ktoś ma cel wystartowania we wszystkich maratonach ze wspomnianej na początku listy…
Weekend gdy Berlin staje się miastem biegaczy
Do Berlina przylatuję w sobotę rano bezpośrednio z Krakowa. Z lotniska Tegel jadę odebrać pakiet startowy na drugie, nieczynne od 2008 roku lotnisko Tempelhof, które jest położone na drugim krańcu miasta. Godzinę przed otwarciem Expo utworzyła się długa, prawie kilometrowa kolejka – w sumie bez potrzeby bo ilość wolontariuszy wydających pakiety jest tak duża, że zator praktycznie od razu zostaje rozładowany (można spokojnie przyjść o dowolnej porze bez obawy, że utknie się na kilka godzin). Każdy z biegaczy dostaje na rękę opaskę, która będzie pozwalała wejść w niedzielę do miasteczka startowego. Opaska ta umożliwi także rozpoznanie maratończyków w mieście – w szczególności w restauracjach, które wypełnione są po brzegi osobami startującymi w maratonie. Oferta Expo jest bardzo bogata jednak nie zostaję długo – najważniejsze to zachować jak najwięcej sił na jutrzejszy start.

Po odebraniu pakietu startowego, jadę do centrum na śniadanie. Znajduje małą knajpkę w pobliżu Bramy Brandenburskiej. W restauracji praktycznie sami maratończycy i ich rodziny. Słyszę osoby, które na maraton przyjechały z USA, Meksyku, Hiszpanii, Japonii… Wszyscy „ładują” węglowodany. Zamawiam zestaw śniadaniowy z jajkiem i szynką długodojrzewającą. Przechodząc koło lady nie mogę się oprzeć i dorzucam jeszcze maślanego rogalika z dżemem. Do tego kawa. Na początek zamawiam duże late. Zaczyna jednak padać i muszę zostać dłużej. Zamwiam więc jeszcze kawę z ekspresu przelewowego – czarną, bez mleka. Atmosfera jest leniwa, wykorzystuję więc czas na przeanalizowanie jutrzejszej trasy. Zapamiętuję charakterystyczne punkty oraz miejsca od których będzie można odliczać: „jeszcze tylko 20km…”, „jeszcze tylko 10…”, „jeszcze tyle co średni trening…”, META. Maratoński dystans zawsze rozkładam na czynniki pierwsze – mózg płata mi różne figle gdy poziom glikogenu zaczyna spadać poniżej pewnego poziomu. Skupienie się na mniejszych kawałkach pozwala to wszystko przetrwać… i jeszcze czerpać z tego radość. W sumie to ponad trzy i pół godziny wysiłku, potu i walki ze słabościami… no i potem 5 minut euforii gdy finishujemy i przebiegamy przez linię mety. Te proporcje nie są zbytnio zachęcające… Trasa berlińskiego maratonu wydaje mi się monotonna. Mało jest charakterystycznych miejsc, które łatwo będzie można rozpoznać i „rozplanować” bieg względem tych punktów. Staram się więc zapamiętać kiedy będą zmieniały się kierunki biegu oraz gdy po zakończeniu koła wokół ścisłego centrum będziemy biec w kierunku mety.
Start i 42 kilometry deszczu
Na linię startu idę bezpośrednio z hotelu. Nauczony problemami z zatłocznym metrem i w konsekwencji zbyt późnym dotarciem do sektora startowego podczas maratonu wiedeńskiego, zarezerwowałem hotel z którego da się dojść do miasteczka startowego pieszo. W Wiedniu miałem do przejechania tylko kilka stacji, jednak ilość biegaczy była tak duża, że na stacji na której wsiadałem nie było możliwości wejścia do wagonu. I tak spędziłem na peronie kilkadziesiąt minut przepuszczając kolejne składy, aż w końcu zdecydowałem się „wcisnąć” na siłę do wagonu. W Berlnie do miasteczka startowego mam do przejścia 3 kilometry. Idę trasą maratonu więc ulice są puste. Szybko docieram do bramek i po chwili jestem we właściwym sektorze startowym. Do startu jeszcze ponad pół godziny – czas na rozgrzewkę i przed-startowe zapoznanie się z zawodnikami z mojego sektora. Takie „maratońskie” znajomości mogą uratować skórę gdy dopadnie nas „ściana” a zawodnik poznany przed startem pociągnie nas przez najgorsze mentalnie kilometry. Rozmowy pomagają też rozładować stres i obniżyć podwyższone tętno na starcie.
Maraton wystartował o godzinie 9 jednak ze względu na start przeprowadzony falami mój sektor startuje pół godziny później. Atmosfera jest dobra. Zakładam przebiegnięcie maratonu równym tempem w granicach 4:50 – 4:55 min/km i złamanie granicy 3:30. Przedstartowe testy wypadają dobrze i jestem nastawiony na dobry wynik. Początek idzie zgodnie z planem jednak po 10 kilometrze coraz trudniej utrzymać mi tempo poniżej 4:55 min/km. Zaczyna padać intensywny deszcz i po kilkudziesieciu minutach jestem cały mokry a z każdym krokiem w butach przelewa się woda. Tempo spada i powoli zaczynam rozumieć, że na czas w okolicach 3:30 nie mam już szans. Najgorsze zaczyna się na 25 kilometrze. Jest mi zimno i nieprzyjemnie. Coraz mniej rozglądam się na trasie i koncentruje się głównie na drodze przede mną. Praktycznie nigdy nie biegam w deszczu (a na pewno nie w tak intensywnym) i nieprzyzwyczajenie do takich trudności wychodzi na zawodach. Mokre stopy coraz bardziej bolą od obtarć. Do mety jeszcze półtorej godziny biegu więc trzeba szukać czegoś do poprawy nastroju. Na szczęście z pomocą przychodzą kibice.




Doping na całej trasie jest niesamowity. Nawet gęsty deszcz nie wystraszył kibiców, którzy nie szczędzą gardeł zagrzewając do biegu kolejne fale maratończyków. Tylko doping pozwala mi przetrwać najgorsze kilometry. Niewiele jednak pamiętam z biegu… Dopiero na kilkaset metrów przed metą poprawia mi się nastrój i pod Bramę Brandemburską wbiegam z uśmiechem. Przestaje też padać….przynajmniej na mecie nie muszę już marznąć w deszczu. Ostatecznie melduje się na mecie z czasem 3:49. 19 minut poniżej oczekiwań – sporo… Plan minimum został jednak wykonany – jestem na macie:).
Nastawienie przed startem moderatorem wrażeń
Berlin Marathon to moja pierwsza wyjazdowa impreza sportowa na którą nie mam za bardzo ochoty wracać (i nie sprawdzam kiedy jest edycja w kolejnym roku). Ochoty nie nabrałem nawet jak przeszło mi uczucie toważyszące po każdym maratonie: „nigdy, przenigdy nie pobiegnę tego dystansu więcej”. Jednym z powodów jest najprawdopodbniej to, że w ostatniej chwili zdecydowaliśmy się, że polecę do Berlina sam. Brak moich najwierniejszych kibiców sprawił, że nie cieszyłem się tak bardzo z wyjazdu i nie miałem przyjemności ze zwiedzania/odkrywania miasta/kawy/restauracji. Przed startem brakowało radości i ciekawości a w to miejsce pojawiło się zmęczenie i myśli o brakach w przygotowaniu/bólu prawego kolana i skurczach z ostatnich dwóch maratonów. W dodatku cały weekend padał deszcz, który dodatkowo zniechęcał. Trasa samego maratonu wydawała mi się monotonna – ulice miasta były bardzo podobne do siebie i nie pozwalały oderwać myśli od narastającego zmęczenia. Brakowało mi zmian scenerii: biegu bulwarami rzeki, biegu przez park/las, charakterystycznych miejsc, które pozwolą nacieszyć oko i będą odskocznią od zmęczenia. Praktycznie do samego końca i finishu przez Bramę Brandenburską nie zapamiętałem ciekawszych rzeczy. Myślę, że na moje wrażenia składa się głównie nastawienie i emocje przed biegiem. Gdyby to był mój pierwszy maraton to najprawdopodbniej nie zdecydował bym się na kolejne biegi długodystansowe.
Najbardziej pozytywnym aspektem byli kibice rozstawieni na całej trasie maratonu. Poprowadzenie trasy głównie w centrum miasta pozwala na doping kibiców praktycznie wzdłuż całej trasy. Transparenty i banery zachęcały do wysiłku i rozśmieszały w najbardziej kryzysowych momentach. Pamiętam w okolicach 25 kilometra baner z napisem: „Keep smile – remember you’ve paid for this”.
Link do Stravy: Berlin Marathon on Strava