„Rowerowa przygoda” – tak reklamuje się jeden z największych etapowych wyścigów MTB organizowanych w Polsce. Już sama nazwa stawia poprzeczkę organizatorowi wysoko. Jakie trasy przygotować zawodnikom by mogli przeżyć prawdziwą górską, rowerową przygodę. Przygodę, którą jak pisze organizator, będą w trakcie wyścigu przeklinać (i będą przeklinać góry a nie organizatorów) a po przekroczeniu linii mety ostatniego dnia będą myśleć o edycji w przyszłym roku. Po przejechaniu MTB4Towers w Gorcach i Dukla Wolf Race w Beskidzie Niskim (obie naprawdę ciężkie etapówki) zastanawiałem się czym może mnie zaskoczyć Bike Adventure (a właściwie czy poradzę sobie z tym wyścigiem). W to, że będzie ciężko nie miałem najmniejszych wątpliwości. Startujący mają do wyboru dwa dystanse – Classic i Pro. Classic jest moim zdaniem za krótki i omija wszystkie najciekawsze miejsca w które jedzie się trasą Pro. Nie wyjeżdża się „katorgi” pierwszego dnia i omija większość trudnych technicznie singli 3 i 4 etapu a to właśnie te miejsca składają się na wyjątkowość Bike Adventure (i dzięki nim użycie słowa „adventure” w nazwie wyścigu staje się w pełni uzasadnione). Dystans PRO jest w zasięgu zawodników, którzy na jednodniowych wyścigach są w stanie przejechać dystans Mega (a więc ok 50-60km z przewyższeniami 1400-1700m). Górski wyścig etapowy ma oczywiście swoją specyfikę – nie można się wypompować pierwszego dnia, trzeba uważać na sprzęt, unikać updków i kontuzji, jechać równo i bez szarpania, pamiętać o niezbędnej regeneracji, rozłożyć siły na wszystkie dni. Bike Adventure to w końcu 4 dni ścigania (MTB4Towers i Dukla trwały 3 dni – tutaj będzie jeden dzień ścigania więcej). Mając to na uwadze analizuję profile tras kolejnych etapów. Niestety zamieszczone przez organizatora mapy interaktywne nie podają nachylenia na trasie – ciężko więc ocenić jak stromo będzie pod górę oraz w dół. Nazwa dystansu PRO sugeruje uważne podejmowanie decyzji jendak dochodzę do wniosku, że nie ma się czego obawiać. By poczuć przygodę trzeba przejechać dystans PRO. Razem będzie to 240 kilometrów i 6700 metrów przewyższenia w trudnym górski terenie.
Bike Adventure maksymalnie wykorzystuje zalety regionu. Zlokalizowanie bazy wyścigu w Szklarskiej Porębie daje dostęp do dwóch pasm górskich Sudetów – położonych na północny zachód Gór Izerskich oraz rozciągających się w kierunku południowo-wschodnim Karkonoszy. Dzięki temu możliwe jest zróżnicowanie tras i zaskakiwanie uczestników każdego dnia. Nie było mowy o monotonii czy też powtarzaniu większych kawałków tras. Na ropoczęcie zawodów i przepalenie nogi organizator zabrał zawodników w Góry Izerskie. Po starcie z miasteczka zawodów (zlokalizowanego przy stacji kolejki SkiArena Szrenica), trasa kierowała uczestników na Grzbiet Wysoki Gór Izerskich. Jechaliśmy w kierunku Świeradowa Zdroju okrążając Stóg Izerski (bez wjazdu na szczyt ale z zaliczeniem „katorgi” – epickiego podjazdu, który jeszcze długo będę pamiętał). Kolejnego dnia odwiedzamy drugie pasmo Gór Izerskich – Grzbiet Kamienicki. Interwałowa trasa prowadzi nas przez Jastrzębiec, Gaik i Kopań w kierunku pętli wokół Dłużca i Kamienicy (najwyższego szczytu pasma). Przez pierwsze dwa dni meta zlokalizowana jest niedaleko słynnego „zakrętu śmierci” znajdującego się na Drodze Sudeckiej pomiędzy Szklarską Porębą a Świeradowem-Zdrój. Po wyścigu można było podziwiać niesamowite widoki z tego miejsca… i od razu zaczynać regenerację przed kolejnym dniem (albo widokami robić sobie apetyt na kolejny dzień ścigania). Na trzeci i czwarty dzień ścigania organizator zabiera zawodników w Karkonosze. Trasy prowadzą głownie przez nowo wybudowane ścieżki Rowerowe Olbrzymy (nazwa pochodzi od nieużywanej już nazwy Karkonoszy – Gór Olbrzymich) . O samym projekcie Rowerowe Olbrzymy nie ma za dużo informacji w internecie jednak trasy są przygotowane na najwyższym poziomie. Pokonanie tych singli sprawia, że nie żałuje się żadnej sekundy poświęconej na ćwiczenie techniki (lub żałuje, że na trening techniki nie poświęciło się więcej czasu). Rower trzeba tam prowadzić pewnie i z pełną koncentracją. W te dwa dni umiejętności techniczne, czytanie trasy i wybór optymalnej ścieżki przejazdu to kluczowe aspekty. Single z ostatniego czyli czwartego dnia (moim zdaniem najtrudniejszego etapu całego wyścigu) były szczególnie wymagające. 14 kilometrów singli, którymi jechaliśmy tego dnia możnaby praktycznie oznaczyć dwoma wykrzyknikami na całej długości a co kilkaset metrów dorzucać znak trzech (i więcej) wykrzykników. O ile dropy i hopy można było ominąć linią B, to duża liczba kamienistych sekcji sprawiała mi (oraz innym zawodnikom) najwięcej problemów. W skrócie – tak wygląda recepta na niesamowity wyścig i prawdziwą górską rowerową przygodę.

Wszystkie trasy były przygotowane perfekcyjnie – oznaczenia, miejsca niebezpieczne, przejazdy drogami publicznymi, zabezpieczenie medyczne. Wyścig odbywał się w wyjątkowo upalne dni (z temperaturami powyżej 30 stopni) – zmagania z wysoką termperaturą pomogły przetrwać doskonale rozplanowane bufety. W zależności od fragmentu trasy co około 10 kilometrów na zawodników czekała woda, izotonik, przekąski energetyczne. Obstawa wyścigu była na poziomie, do którego jestem przyzwyczajony z zawodów biegowych (co praktycznie nie zdarza się na górskich maratonach rowerowych) – naprawdę najwyższa półka. Taki standard to marzenie na wielu innych wyścigach rowerowych. Po takiej zachęcie pora opisać wszystkie etapy.
Etap I – Bike Adventure ropoczyna się „katorgą”
Pierwszy dzień rozpoczyna się mocno a zawodnicy mają do przejechania 72km i 2100m w pionie w Górach Izerskich. Trasy są poprowadzone głównie drogami szutrowymi i asfaltem – kilometry pokonuje się więc bardzo szybko. Moim zdaniem jest to najłatwiejszy dzień całego wyścigu. Bardzo mało jest miejsc trudnych technicznie czy niebezpiecznych. Jedynym miejscem, które zapamiętałem, jest stromy zjazd na 20 kilometrze trasy. Gradient zjazdu to miejscami -33% z dużymi korzeniami, kamieniami i ciasnymi zakrętami pomiędzy drzewami. Decyduję się zjeżdżać, ale zawodnicy przede mną zatrzymują się, tworząc zator. W takich warunkach nie ma mowy o bezpiecznym pokonaniu całego zjazdu. Schodzę z roweru i zbiegam w dół – mimo butowania udaje się wyprzedzić kilka osób. Kolejnego dnia pokonujemy ten sam podjazd – mam więc mocne postanowienie, by za drugim razem nie schodzić z roweru…


Grzbietem Wysokim jedziemy w kierunku Świeradowa Zdroju – czeka tam na nas tytułowa „katorga” (o ile całego wyścigu nie można nazwać katorgą:)). Niestety napotykam pierwsze trudności ze sprzętem. Serwisowana tydzień wcześniej manetka tylnej przerzutki rozpada się zaraz za technicznym zjazdem. Próbuję zrzucić bieg i orientuję się, że manetka nie daje żadnego oporu/kliknięcia, a linka przerzutki pozostaje w swojej pozycji. Próbuję postawić szybką diagnozę. Dźwignia zmiany biegów wypadła z mechanizmu – na szczęście nie rozsypała się kompletnie. Staram sie ją jakoś wcisnąć i z wykorzystaniem obu rąk ostrożnie odzyskać kontrolę nad zmianą biegów. Na szczęście linka trzyma wózek przerzutki a łańcuch nie przeskakuje na kasiecie. Jedzie się stabilnie. Do przejechania mam jeszcze około 50 kilometrów i 1.5km przewyższenia. Do dyspozycji zostają mi młynek i blat z przodu (36-22) oraz przedostatnia koronka kasety z 32 zębami. Jak to dobrze mieć stary napęd 2×10:). W perspektywie jeden dłuugi podjazd. Szybko dojeżdżamy do tytułowego podjazdu tego dnia – „katorgi”. Podjazd jest długi, asfaltowy z długimi fragmentami z gradientem 20% i więcej. Okrążamy Stóg Izerski bez wjazdu na szczyt i zaczynamy wracać w kierunku mety. Na trasie czekają nas jeszcze atrakcje. Okrążamy Wysoką Kopę (najwyższy szczyt Grzbietu Wysokiego) i dojeżdżamy do schroniska i wieży widokowej Wysoki Kamień. Widoki z tego miejsca są niesamowite: Karkonosze, Kotlina Jeleniogórska, Góry Izerskie – wszystko jak na dłoni. Po nasyceniu oka widokami pozastaje jeszcze szybki zjazd i meta. Pierwszy dzień zaliczony. 72 kilometry i 2100m w pionie – mocno. Zawożę jeszcze rower do serwisu. Manetki do napędu 2×10 w serwisie nie ma… a jest sobota wieczór. Chłopaki z serwisu podejmują jednak wyzwanie i obiecują naprawę roweru na kolejny dzień. Czas na regenerację.






Etap II – robi się gorąco
Na start drugiego etapu po raz pierwszy jadę taksówką – rower jest jeszcze w serwisie. Do wyścigu pozostało 30 minut a moja menetka jest jeszcze w proszku… Nie przeszkadzam chłopakom w naprawie i szukam cienia – dzień jest wyjątkowo gorący. 5 min do startu…. rower jest w końcu gotowy do odbioru. Szybkie sprawdzenie przerzutek – na jazdę kontrolną nie ma szans. Będę miał 60 kilometrów na weryfikację czy manetka działa. Po starcie noga nie kręci się jednak tak jak dzień wcześniej. Mam problemy z licznikiem i przez pierwsze 4 km próbuje go zrestartować. Kolejni zawodnicy mi odjeżdżają. Dojeżdżamy do technicznego zjazdu z pierwszego etapu. Jestem nastawiony na jazdę jednak sytuacja z pierwszego dnia się powtarza. Przede mną są zawodnicy, którzy się zatrzymali i prowadzili rowery. Jest miejsce żeby przejechać ale uznaje, że bardziej opłaca się pokonać ten odcinek tak jak wczoraj. Zbiegam i tak jak dzień wcześniej wyprzedzam kilka osób. Okazuje się, że na zjeździe wyprzedzałem poraz ostatni tego dnia… Wysoka temperatura, sprzętowe zamieszanie przed startem, obciążenie z pierwszego dnia sprawiają, że po 15 kilometrach praktycznie kończą mi się siły. Większości etapu nie pamiętam. Bomba. Mijają mnie kolejni zawodnicy a ja staram się nie popełnić błędów technicznych i dojechać. Na jednym z bufetów mijam zawodnika leżącego na trawie – odwodnienie i prawdopodobnie przegrzanie organizmu. Na każdym bufecie uzupełniam oba bidony – w takiej temperaturze z odwodnienia nie da się już zregenerować.







Przed metą był ostry podjazd. Docisnąłem pedały a pole widzenia zawężyło mi się do kilku metrów przed kierownicą – ledwo trafiłem pomiędzy bramki na mecie. Ufff… to był ciężki dzień. W nagrodę jadę na zakręt śmierci – widoki pozwalają odpocząć i zapomnieć o trudach ostatnich kilku godzin.
Etap III – śladami olbrzymów i skrzatów leśnych
Trzeci dzień był „olbrzymi”. Organizator zabrał nas w Karkonosze prowadząc trasę wyścigu nowymi singlami, z których każdy miał nazwę leśnego skrzata. Trasa dawała ogromną przyjemność z jazdy. Przy odrobinie skupienia nie była trudna technicznie a utrzymanie dobrego flowu w dużym stopniu pozwalało zaoszczędzić siły. Na metę wpadam z uśmiechem mając jeszcze zapas siły. Meta jest zlokalizowana w miasteczku – mogę napić się kawy i zjeść posiłek regeneracyjny. Wybieram naleśniki – mniaaaam.




Etap IV – signle i wykrzykniki
Czwartego dnia kontynuowaliśmy jazdę po singlach – tym razem jednak będziemy jeździć na zboaczach Grzybowca, Skarbczyka, Trzmielaka, Sobiesza i Ostrosza. Nazwy z pozoru niewinne jednak single zdecydowanie trudniejsze niż poprzedniego dnia. Praktycznie na całej ich długości (ok 16km) trasę można było oznaczyć dwoma wykrzyknikami, dodając tylko od czasu do czasu trzy albo więcej. Największe problemy sprawiają mi kamieniste sekcje. Jedna z zawodniczek przewraca się tuż przede mną (wjeżdżając na duży kamień straciła równowagę; nie było już czasu na wypięcie się z pedałów i amortyzowanie updaku nogą). Upadek jest bolesny jednak kolarki to twarde baby. Jednym z pierwszych pytań było – „gdzie jest mój Garmin?” i sprawdzenie czy rower jest cały. Szacunek.
Jadę asekuracyjnie jednak udaje mi się wyprzedzić kilka osób. Do mety zostaje jeszcze jeden dłuższy podjazd i będzie już można myśleć o medalu finishera. Trasa nie daje jednak odpocząć do ostatniego metra – końcówka jest bardzo interwałowa.
Odliczam kilometry do końca… Na mecie czakają już moi ukochani kibice. Uściski, kawa i można iśc po koszulkę finishera.
Nieważne jak ciężko… i tak wrócę tu za rok
Bike Adventure można podsumować jednym zdaniem: „góry przklinałem ale i tak wrócę tu za rok”. Dawka wrażeń jest tak duża, że z pewnością w kalendarzu startów w przyszłym nie może zabraknąć tego wyścigu. Trasy i widoki są wręcz wymarzone i pozwalające się cieszyć górską jazdą w prawdziwej postaci. Z dobrą techniką cała trasa jest do zjechania i podjechania. Dla mnie dystans PRO był jednak wyzwaniem. Nie było cieżko w sensie kondycyjnym, jednak braki w technice dał o sobie znać. Szczególnie czwartego dnia gdy dało się odczuć skumulowane zmęczenie. Zupełnie nie radziłem sobie na kamienistych sekcjach i obawiając się upadku schodziłem z roweru. Wysztywnienie na zjazdach, zbyt mała prędkość i przesadne hamowanie, zły balans ciałem, nurkowanie przednim kołem, nieumiejętność czytania trasy… Jest nad czym pracować.
Trasy nie wymagały „butowania” ale spostrzegłem, że w wyścigach w których są odcinki wymagające „podejścia” jestem znacznie mniej zmęczony. Nawet kilka minut w których pracują inne mięśnie, chwila rozciągnięcia, odpoczynek od technicznych odcinków pozwala w znacznym stopniu zachować siły. Procentuje też wytrzymałość i siła zbudowana w traningach biegowych. Analizując trasy kolejnych wyścigów będę sztajfy nie do wyjechania oznaczał jako miejsca regeneracji. Zawsze to lepsze nastawienie psychiczne:).


